Niestety, z biegiem lat w pośmiertnej karierze biskupa Mikołaja zaczęło się coś psuć. Podejrzewamy spisek bezczelnych amerykańskich masonów, którzy nawet na banknotach dolarowych wymalowują swe ohydne kabalistyczne znaki, ale za rękę nikogo nie złapaliśmy. Faktem jest, że Mikołaj dotarł do Ameryki wraz z Duńczykami jako Sint Nikolaas alias Sinter Klaas, co anglojęzyczna ludność przekręciła rychło na Santa Claus. Wkrótce potem - i to już na pewno masońskie sprawki! - biskupie atrybuty Mikołaja: czerwona mitra i pastorał, zamieniły się w czerwoną czapeczkę z pomponikiem oraz fantazyjny kijaszek. Odtąd Mikołaj wcale już nie przypominał biskupa, ale zażywnego, wyrośniętego krasnoludka. Sanie, renifery o głupawych imionach etc. to już tylko dopełnienie hańby wysokiego rangą funkcjonariusza kościoła. Nieistniejącego, ale zawsze...
Czas już tedy najwyższy, by Kościół upomniał się o swego sponiewieranego świętego! Tym bardziej, że jego wizerunki od dawna firmują przedświąteczny kult złotego cielca i powielane w milionach egzemplarzy napędzają klientelę chciwym kramarzom. Biskup-krasnoludek uśmiecha się do naszych portfeli z każdej wystawy, a Kościół, ubogi dziś niczym owe trzy dzieweczki z legendy, guzik z tego, za przeproszeniem, ma.
W dodatku za fałszowanie byle portek albo szamponu idzie się raz dwa do więzienia, a fałszywi święci szwendają się tymczasem bezkarnie po ulicach - bez mitry, bez pastorału, i nawet, o zgrozo!, bez stosownego zaświadczenia od miejscowego księdza proboszcza! A przecież jeśli taka Coca Cola jest Zarejestrowanym Znakiem Handlowym (®) i ma zastrzeżony kształt butelki, czemu, na dobry ład, nie można by zarejestrować i świętego?
Powie ktoś, że to inicjatywa trochę niedorzeczna, skoro św. Mikołaj - w odróżnieniu od Coca Coli - nigdy nie istniał, i to nie istniał aż tak bardzo, że kościoł katolicki w 1969 roku zdjął go z oficjalnego spisu świętych, czyli, innymi słowy, wyrzekł się go i kwita.
Otóż, po pierwsze, wcale się nie wyrzekł: w brewiarzu, którym cały Lud Boży codziennie modlić się powinien, dalej przy 6 grudnia stoi jak byk: św. Mikołaja, biskupa. Tyle, że jest to wspomnienie dowolne, nie zaś obowiązkowe.
Po drugie, jeśli nawet Mikołaj nie istniał, to z punktu widzenia praw do jego osoby, rzecz przedstawia się o wiele lepiej! Chopin, na przykład, istniał na pewno. No i co? Skończył marnie na butelkach z wódką, a żadnemu gorzelnikowi ani śni się rzucić jakiś grosz rodzinie czy choćby Towarzystwu Chopinowskiemu. Z istniejącymi, widać, tak wolno. Co innego gdyby to był Batman albo inny Superman. Wtedy w grę wchodzą prawa autorskie, znaki zastrzeżone, licencje etc. etc. i nie ma gadania - trzeba płacić!
Teraz dopiero widać, jak roztropnie i nieomylnie postąpił Jego Świątobliwość papież Paweł VI uznając, że brakuje wystarczających dowodów na istnienie biskupa Mikołaja. Skoro bowiem świętego nigdy nie było, to znaczy, że Kościół musiał go wymyślić! Dokładnie tak samo, jak wymyśla się Indianę Jonesa albo krój spodni. Tam zaś, gdzie jest autor, są i prawa autorskie, znaki zastrzeżone etc. etc. Czyni to perspektywę sprzedawania licencji na Świętego Mikołaja® nader realną.
W ten sposób biskup Mikołaj odzyskałby swą dawną godność, a także mitrę i pastorał, Kościołowi zaś wpadałoby co roku nieco żywej gotówki na prowadzenie dzieł religijnych i godne obchodzenie urodzin Syna Bożego. Zapewne przy takiej okazji nie zapomniano by również w kurii rzymskiej o tradycyjnych podopiecznych Świętego. O ile jednak nietrudno dziś o małych chłopców, złodziei czy choćby kancelistów parafialnych, lękam się, że koszty poszukiwania "dziewic pragnących wyjść za mąż" mogłyby znacznie przewyższyć wszelkie spodziewane zyski.